Farmy wiatrowe powstawały w niejasnych okolicznościach, towarzyszyły im niekorzystne dla Polski umowy. Każdy dzień działania farm wiatrowych to olbrzymie straty dla koncernów energetycznych kontrolowanych przez skarb państwa
— piszą w najnowszym numerze tygodnika „Sieci” Piotr Filipczyk i Rafał Potocki.
Dziennikarze mówią o IV rozbiorze Polski i gigantycznych pieniądzach, które straciły spółki Skarbu Państwa. W grę wchodzą miliardy złotych.
Nowe fakty rzucają jednak inne światło na kwestię odnawialnych źródeł energii, zwłaszcza w Polsce. System zielonych certyfikatów energii to stosowany w różnych krajach mechanizm wspierania produkcji energii elektrycznej ze źródeł odnawialnych – wiatru, promieniowania słonecznego, biomasy. Sprzedawcy energii elektrycznej (np. Enea, Energa Obrót, Tauron Sprzedaż) mają, w uproszczeniu, obowiązek pozyskania części swoich zasobów właśnie ze źródeł odnawialnych lub uiszczenia opłaty zastępczej – swoistej kary – na rachunek Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Jednocześnie zielone certyfikaty to dobra zbywalne, którymi inwestorzy handlują na Towarowej Giełdzie Energii. W sierpniu 2017 r. miesięczna cena zielonych certyfikatów za megawat energii wynosi 29,12 zł. Rok wcześniej, w lipcu, cena ta wynosiła 92,71 zł. W 2012 r. ceny sięgały nawet kilkuset złotych. Tendencja spadkowa była do tej pory niepowstrzymana. Tymczasem państwowe spółki płacą nierzadko prawie 300 zł za każdy pozyskany megawat. Takie umowy zostały zawarte przed 2013 r. Zgodnie z ich założeniami cena świadectw pochodzenia jest stała. Czy nikt nie przewidział, że w perspektywie kilku lat ceny świadectw mogą spadać? Bliższe prawdy wydaje się jednak stwierdzenie mówiące, że ktoś na długie lata zabezpieczył – naszym kosztem – interesy zielonych potentatów. Przemijają z wiatrem pieniądze, które mogłyby każdego dnia zasilać i wspierać sferę budżetową. Skarb państwa jest bowiem znaczącym właścicielem koncernów energetycznych
— zauważają dziennikarze „Sieci”.
Przeraża szczególnie forma i sposób uwikłania spółek Skarbu Państwa w ten nierentowny interes.
Zielone certyfikaty to przekręt na miarę afery FOZZ. Wyciekają miliardy i wszystko przeprowadzono w białych rękawiczkach
— mówi wysoko postawiony pracownik jednej ze spółek energetycznych.
W najgorszej sytuacji jest pomorska Energa, a jedynym czerpiącym jakiekolwiek korzyści z zawartych za czasów PO umów jest PGE
— dodaje jeden z naszych informatorów, zastrzegając sobie anonimowość i prosząc o zachowanie w tajemnicy nazwy pracodawcy w obawie przed atakami, jakich spodziewa się ze strony lobby wiatrowego.
Trudno się dziwić. Z wewnętrznych ustaleń prowadzonych w spółkach wynika, że nie tylko kwestia zielonych certyfikatów, lecz także formuła zawierania umów na zakup udziałów w farmach wiatrowych była szokująca.
Prezes jednej ze spółek grupy zaangażowanej bezpośrednio w zakupy OZE był bardzo wystraszony, psychicznie i fizycznie, wspominając transakcje. Przyznał się prywatnie, iż w czasie realizacji transakcji zakupu nie pozwolono mu przeczytać treści umowy podpisywanej w Warszawie i kazano podpisać dokumenty w ciemno – twierdzi informator
— cytują Filipczyk z Potockim.
Do sprawy odniósł się też prezes Grupy Energa Daniel Obajtek. W rozmowie z dziennikarzami „Sieci” zapowiedział, że sprawa powinna być bezwzględnie wyjaśniona.
Uważam, że w sprawie odnawialnych źródeł energii, farm wiatrowych, drenowania spółek energetycznych powinna zostać powołana sejmowa komisja śledcza. Jest to – moim zdaniem – niezbędne do wyjaśnienia wielu budzących szok i niedowierzanie transakcji wartych przecież miliardy
— mówi prezes Obajtek.
źródło: wpolityce.pl