Wszystko zmieniło się w jedną noc [świadectwo]

A właśnie wtedy chciałem, by wszystko się skończyło, na tym ostrym zakręcie samochód miał wylecieć z drogi.

Cały czas nie wiem – czy moja historia jest niezwykła czy banalna, czy stało się coś wyjątkowego czy też każdy, w pewnym momencie życia przechodzi coś podobnego. Ale dla mnie jest najbardziej niezwykłym wydarzeniem dotychczasowego życia i dlatego się nią dzielę. Nie pierwszy raz ale pierwszy raz na piśmie więc nie wiem jak to wyjdzie. Jeśli robię gdzieś skróty i trywializuję pewne fragmenty to dlatego, że nie chcę nikogo zanudzić, proszę jednak pamiętać że wszystkie jej elementy są istotne i tylko wszystkie naraz tworzą zwrotny punkt mojego życia.

„Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne.” (J 12,25)

Mam 28 lat. Wiodę spokojne życie. Mam dobrze płatną ale ciężką i wymagającą pracę. Muszę do niej dojeżdżać 70 kilometrów więc do domu i żony wracam na weekendy. Do kościoła zaglądam rzadko ale myślę o sobie jak o katoliku. Po pracy czas spędzam samotnie, przy książce, przed telewizorem. Zawsze z piwem i jakąś przekąską. Raczej się nie upijam ale piję codziennie. Trzy piwa. Codziennie. Wydaje mi się że mam fajne życie.

Mam 30 lat. Od dziecka miałem problemy z nadwagą, mój styl życia tylko te problemy pogłębia. Po dwóch latach widywania żony tylko w weekendy jakoś coraz mniej nas łączy. Ale kocham ją. Bardzo. Tylko że to puste słowo. I jestem sam. Widuję ludzi tylko w pracy. Mam poczucie że wiodę skromne, pokorne, wypełnione trudem życie. A to przecież powinno uszlachetniać więc wmawiam sobie że jest tak jak być powinno.

Orientuję się że mam depresję. Robię testy na internecie i zdobywam maksymalne ilości punktów. „Zalecamy natychmiastową poradę psychiatryczną i podjęcie leczenia. Twój stan jest groźny dla Twojego życia.” Takie uwagi widnieją przy moich wynikach. Nie robię z tym nic. Ale za każdym razem gdy kłócę się z żoną (która pozostaje jedynym światłem w moim życiu) chcę nie żyć.

Jest 2013 rok. Jakoś tak przez przypadek trafiam do kościoła w Środę Popielcową. Przychodzę codziennie przez cały Wielki Post. Wiem, że jeśli coś ma mi pomóc to Wiara. Ale żadna łaska nie spływa. Nie zniechęcam się. Modlę się o Wiarę każdej niedzieli. I znów jestem codziennie w kościele, tym razem w Adwencie. Nic się nie zmienia. Jest mi z tym źle i czuję się zawiedziony. Może to moja wina, robię coś źle, może trafiam na złych duszpasterzy? A może Bóg dał sobie ze mną spokój? Może jestem „niegodny”?

„A to zważcie, że gdyby gospodarz wiedział, o której porze złodziej przyjdzie, czuwałby i nie pozwoliłby podkopać domu swego.” (Mt 24,43)

To tyle wstępu abyście wiedzieli, w jakich okolicznościach Jezus postanawia wkroczyć w moje życie. Właściwa historia zaczyna się teraz.

Jest 2014 rok, za chwilę zacznie się Wielki Post. I dostaję wiadomość. Coś już przeczuwałem, ale szok był i tak. Właściwie to ścięło mnie z nóg.

(I teraz najważniejsze – wyzbądźcie się oceniania kogokolwiek, nie czyńcie żadnych założeń, niczego się nie domyślajcie, nie o to chodzi. Tu nie ma dobrych i złych. Jest tylko Jezus i jego cudowne działania. Nie oceniajcie i nie bagatelizujcie mnie – jednych złamie śmiertelna choroba, kalectwo, utrata dziecka. Innych zawód miłosny czy utrata pracy. Mnie złamało to co złamało).

Moja żona chce się rozstać. Wpadam w histerię, w jakiś amok, nie potrafię złożyć dwóch myśli, wypowiedzieć zdania. Płaczę, miotam się, krzyczę. Nie wierzę. Przez dwie noce nie śpię. Mam tylko jedno pytanie – co teraz? Zostaje mi praca, samotność i alkohol. Nie mam się do kogo zwrócić, do kogo odezwać, skąd szukać pomocy. Biegnę do kościoła ale jakoś pomoc nie nadchodzi. Zresztą do czego mi ta pomoc? Co miałbym dalej w życiu robić? Chcę tylko żeby to nie była prawda, żeby wszystko było tak jak było.

Trzeciego dnia (jest niedziela) już wiem, co należy zrobić. Pakuję się i wsiadam do samochodu. Wyjeżdżam do pracy. Drogę znam na pamięć, pokonywałem ją wielokrotnie przez te ostatnie lata. Więc wiem dokładnie na którym zakręcie muszę przycisnąć gaz by skosić barierki i spaść w głęboki na trzy metry rów. Szanse przeżycia mam właściwie zerowe, ale jeśli nawet, to do najbliższego szpitala jest 50 kilometrów. Małe szanse odratowania. Jasne, skok z mostu daje 100% pewności, ale mój sposób jest lepszy – nikt nie będzie wiedział, że to samobójstwo. Rodzina, znajomi nie będą się zadręczać co się stało, czy mogli coś zrobić. Zwłaszcza rodzicom chcę tego oszczędzić. Nie zależy mi na AKCIE, zależy mi żeby przestać żyć, bo wtedy ból zniknie. Ale gdy zamyka drzwi do samochodu, pojawia się malutka myśl, nie modlitwa, skrawek niewypowiedziany: „Jezu, ratuj.” Nic więcej.

Jest późny wieczór, droga jest pusta. Ostatnie kilometry. Odpinam pasy. Trochę żal.

Widzę już mój zakręt, przyśpieszam.

„Zawsze jeszcze zdążysz to zrobić” – nie moja myśl wypełnia mi głowę. Co? Ale co z tego, po cholerę przedłużać? Zresztą nie będę się sam ze sobą kłócił. „Nie teraz, jeszcze będzie okazja” – no cholera jasna, co jest, przegapiłem mój zakręt. Okej, to tylko panika w ostatniej sekundzie, teraz droga jest kręta przez 10 kilometrów, takich zakrętów jest pełno.

„Jeszcze nie czas”, „Zawsze możesz tu wrócić”, „To nie ucieknie”, „Możesz to zrobić w dowolnej chwili, ale jeszcze nie w tej”.

Dojeżdżam do celu i nie wiem co się stało. Do tej pory nie jestem pewien. Nie miałem widzenia, nie było światłości, gorejącego krzaka ani gołębicy. To mój głos wypełniał mi czaszkę. Ale nie wiem kto mi te myśli podsunął. Pan Nasz? Mój Anioł Stróż, który już musiał mieć niezłego pietra? A może nawet piekło mnie nie chciało? Może mózg ma wbudowany jakiś mechanizm obronny? Nie wiem do dziś. Ale nie mam wątpliwości co do tego, co stało się nazajutrz.

„W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem.”

(2 Tym 4, 7)

Budzę się rano. Świat jest nadal wypełniony bólem, nie ma nadziei. Do pracy mam iść dopiero na 16.00. Ale naprzeciwko jest sklep, wykupię całą wódkę (której normalnie nie pijam) jaką mają i może tym razem starczy mi odwagi. Za oknem wspaniały, słoneczny dzień. Zakładam dresy i wychodzę.

Biegnę. Mijam sklep. Niedaleko jest jezioro. Biegnę. No, duże słowo – biegnę. Mam 170 centymetrów wzrostu i ważę ponad 100 kilogramów, ostatni raz uprawiałem sport w liceum. Biegnę.

Po ośmiu kilometrach jestem z powrotem. Ledwo żywy. Wywalam całe niezdrowe jedzenie jakie mam w moim małym mieszkanku. Idę do tego sklepu. Omijam dział z alkoholem, wracam z siatkami pełnymi warzyw, owoców, ryb i chudego nabiału. Wychodzę do pracy z nieśmiałą nadzieją że to chyba faktycznie nie koniec.

W pracy znajomi widzą że coś jest nie tak. Nie mogę tego ukrywać, mam bardzo bezpośredni kontakt ze współpracownikami więc nawet nie mam jak próbować udawać że wszystko jest ok. Więc się otwieram i opowiadam. I okazuje się że otaczają mnie sami przyjaciele, jeden przez drugiego chcą mi pomóc, rozmawiają, pocieszają, doradzają. Zapraszają do domów, organizują mi czas, proponują wypady, imprezy, spotkania. Nie jestem sam.

I znowu, następnego dnia. Lekkie jedzenie. Żadnego alkoholu. Szaleńczy bieg i uczucie niedosytu, więc jeszcze aerobik. I telefony – „Co porabiasz, wpadnij do mnie albo ja przyjadę.”

Dzień trzeci. Środa Popielcowa. Dobra, dziś nie ćwiczę idę do kościoła. „Nie ma takiej potrzeby, przyjdzie na to czas, teraz biegnij”. Ok, ostatnio posłuchałem i wyszło mi na korzyść. Ale w niedzielę idę.

Mija Wielkanoc. Nie piję, zdrowo się odżywiam. Schudłem ponad dwadzieścia kilogramów. Czuję się dobrze jak nigdy w życiu. I nie tylko fizycznie. Bo widzę co się stało.

Jezus długo się wstrzymywał w wejście w moje życie (a może po prostu go nie dostrzegałem). Ale jak już zadziałał to na pełnym gazie. Byłem jak bezdomny żebrak, który prosi o drobne a został odziany i nakarmiony. I dostał pracę, dom i samochód. I uleczono go z chorób i pokochano.

Gdybym w cudowny sposób miał reemisję raka w śmiertelnym stadium to nikt nie miałby wątpliwości że stał się cud. Ale jak nazwać sytuację gdy depresant samobójca, pozbawiony przyjaciół i bliskich, zapuszczony i pozbawiony wszelkiej nadziei z dnia na dzień zmienia to wszystko? Dla mnie to cud.

Jezu, ufam Tobie. Jak mógłby nie, skoro wszystkim moimi decyzjami zrujnowałem sobie życie, a Ty to naprawiłeś w jedną noc?

Zrozumcie mnie dobrze – Jezus nie rozwiązał za mnie żadnego z moich problemów. Ale dał mi taką wiarę, nadzieję, miłość i siłę, że to przestały być problemy. Jedynie drobne przeszkody, a te się pokonuje. Czy mi się uda zależy ode mnie. Nic nie wydaje mi się teraz trudne, żaden ciężar za duży, żadne wyzwanie nie straszne. Bo On jest przy mnie i wszystko się dzieje z Jego zamysłu. Wszystko jest owocem Jego do nas miłości i Jego mądrości. Czasem tylko tego nie dostrzegamy. Ale jak, z naszą krótkowzrocznością, mielibyśmy tego dokonać. Trzeba zaufać. W tej najczarniejszej z nocy. Bo po niej przyjdzie najjaśniejszy świt.

Wojtek

 

PS1

Za chwilę minie rok od tych wydarzeń. Moje małżeństwo się nie rozpadło ale jeszcze długa droga przed nami i nie wiem co przyniesie. Pokładam ufność w Panu.

Schudłem ponad czterdzieści kilogramów i trzydzieste trzecie urodziny uczczę maratonem. Wszystko jest możliwe.

Te myśli w samochodzie – dowiedziałem się że to są najlepsze rzeczy, jakie można powiedzieć tak zdeterminowanemu samobójcy jak ja. Bo nie uwierzy że świat może być piękny, że wszystko będzie dobrze. Ale można go przekonać do odłożenia decyzji i tylko tak, w tej krytycznej chwili go ocalić. Pamiętajcie, gdybyście kiedyś kogoś takiego spotkali na swej drodze.

PS2

Wyszło zdecydowanie dłużej niż myślałem. Jeśli starczyło Ci cierpliwości, to dziękuję. Dzielę się tą historią z kim mogę, choć gdy padają słowa „Spotkałem Jezusa”, to często następuje pukanie się w głowę. Ale czasem widzę jak w ludziach budzi się nadzieja. Bo skoro mi się udało to każdemu może.

Źródło: gosc.pl

Podziel się artykułem na: Share on FacebookTweet about this on TwitterShare on Google+Email this to someone

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Top